Weinreb Friedrich: Różnice pomiędzy wersjami
(Utworzył nową stronę „ Krzysztof Maurin (ur. 1923) jest profesorem Uniwersytetu Warszawskiego. Był twórcą i kierownikiem Katedry Metod Matematycznych Fizyki U.W. Jego najważniejsze...”) |
|||
Linia 1: | Linia 1: | ||
− | |||
− | |||
Krzysztof Maurin (ur. 1923) jest profesorem Uniwersytetu Warszawskiego. Był twórcą i kierownikiem Katedry Metod Matematycznych Fizyki U.W. Jego najważniejsze prace to monografia Metody przestrzeni Hilberta (1959), Analiza, Methods of Hilbert’s Spaces (1967), General Eigenfunction Expensions and Unitary Representations of Topological Groups (1968). W 1981 wydał tom drugi z serii Offene Systeme. | Krzysztof Maurin (ur. 1923) jest profesorem Uniwersytetu Warszawskiego. Był twórcą i kierownikiem Katedry Metod Matematycznych Fizyki U.W. Jego najważniejsze prace to monografia Metody przestrzeni Hilberta (1959), Analiza, Methods of Hilbert’s Spaces (1967), General Eigenfunction Expensions and Unitary Representations of Topological Groups (1968). W 1981 wydał tom drugi z serii Offene Systeme. | ||
Linia 203: | Linia 201: | ||
SOBOLEW! — odparł. | SOBOLEW! — odparł. | ||
+ | |||
+ | http://www.weinreb-stiftung.org/ http://weinreb-tonarchiv.de/ http://www.arjeh.de/weinreb/index.html | ||
[[Kategoria:Strony_informacyjne]] | [[Kategoria:Strony_informacyjne]] |
Wersja z 12:24, 23 kwi 2012
Krzysztof Maurin (ur. 1923) jest profesorem Uniwersytetu Warszawskiego. Był twórcą i kierownikiem Katedry Metod Matematycznych Fizyki U.W. Jego najważniejsze prace to monografia Metody przestrzeni Hilberta (1959), Analiza, Methods of Hilbert’s Spaces (1967), General Eigenfunction Expensions and Unitary Representations of Topological Groups (1968). W 1981 wydał tom drugi z serii Offene Systeme.
Spotkanie z Weinrebem
Krzysztof Maurin
O Friedrichu Weinrebie trudno jest pisać, bo nie można zakwalifikować go do jakiejś grupy czy klasy: czy był naukowcem? przecież przez lata zajmował się statystyką ekonomiczną, był profesorem, dziekanem, a nawet rektorem uniwersytetów w różnych krajach. Czy był kabbalistą, czy „tylko” wielkim jej znawcą — jak np. Scholem? Czy był chasydem, a może nawet cadykiem? Niewątpliwie był „wszystkim tym” w „jakimś stopniu”, w pewnych okresach swego życia. Czy był członkiem „ruchu oporu” w czasie okupacji hitlerowskiej w Holandii i Belgii? I tak, i nie: rozwinął pełną fantazji, wielce odważną akcję „podziemną”, która uratowała życie setkom Żydów w Holandii. Czy był może literatem? Niewątpliwie tak: posiadamy wiele (ok. czterech tysięcy stron druku) jego wspomnień, opisujących jego przeżycie w „tym i tamtym świecie” — książki także o wielkiej wartości artystycznej. A może był znawcą tradycji żydowskiej? Zapewne tak, jak mało kto: świadczą o tym wielkie 4 tomy jego Jüdischen Kallender, gdzie każdemu dniu roku poświęcona jest mała monografia, kończąca się weinrebowską „opowieścią chasydzką” — w dużym stopniu „zmyśloną” czy też wykoncypowaną historią, owocem nieraz wielkiej inspiracji. Nawiasem mówiąc — z każdym następnym tomem opowiadania te stawały się coraz dłuższe, rozrastały się w fascynujące nowele. A może Weinreb był „po prostu” nauczycielem? Niewątpliwie był nim i jest dla wielu ludzi: przecież miał tysiące odczytów w Szwajcarii, Niemczech, Austrii, Holandii, Belgii, a nawet w Rzymie, w słynnym „Germanikum” — jezuickim kolegium. Miał cykl odczytów o Zoharze, słynne kursy języka hebrajskiego, cykle poświęcone astrologii, wykłady o tarocie, są 4 tomy Traumleben — podtytuł Überlieferte Traumdentung — a więc jakaś interpretacja snów — nie przypominająca ani Freuda, ani Junga. Mógłbym wyliczać tak długo jeszcze i zastanawiać się, „kim był Weinreb naprawdę?”. Może byłoby to nawet interesujące dla historyka, dla dziejopisa kultury naszych czasów. Niewątpliwie budziłoby uśmiech niedowierzania czy też nabożnego lęku. Niedowiarkowi wyrwałyby się słowa potępienia „to po prostu szarlatan-czarodziej!”. Dlatego po latach studiów tych wielu, wielu tysięcy zadrukowanych stron, przesłuchaniu dziesiątków kaset nagranych wykładów i odczytów Weinreba, po rozmowach z wieloma uczniami, przyjaciółmi, krewnymi Friedricha W. zdecydowałem się właśnie na próbę opisu, wspomnienia o Friedrichu, nazywanego przez przyjaciół „Filiu”. W życiu mym dane mi było spotkać wielu wybitnych, nawet genialnych ludzi — nie skrywam: szukałem ich. Są wśród nich także wielcy matematycy, fizycy, filozofowie, teologowie (różnych wyznań), malarze, lekarze... Ludzie bardzo sławni, a także ludzie cisi, o których świat nie wie. Bo spotkanie, prawdziwe, egzystencjalne spotkanie, które zmienia nas, jest podarkiem, tajemnicą-misterium. Nie można go organizować i planować, bo jest to wydarzenie zbyt delikatne i żywe, by istota jego dała się usidlić i zamknąć w klatce choćby ze złota, jak ów ptak z baśni. Ale trzeba być otwartym, tzn. uważnym — bo przecież w zagonieniu i chaosie naszego życia nie dostrzegamy tego, co najważniejsze: drugiego człowieka i jakie często przegapiamy „sens życia”, stajemy się coraz bardziej osamotnieni, często rozgoryczeni, zawiedzeni, „życie ucieka, zbiega do końca, przecież to wszystko jest upiorne, bez sensu, nudne, okrutne”. Spotkanie jest darem, podarkiem, jest szansą — często niepowtarzalną szansą; może być, jest „kapitałem” na całe życie, jest czymś, co napawa bezgraniczną wdzięcznością do losu, anioła stróża, Syna Człowieczego. Jednocześnie takie spotkanie, jak każda istota, chce żyć, rozwijać się, działać — wcielać. Chce być przekazywana dalej, a nie tylko zazdrośnie chowana „dla siebie”. A więc Weinreba spotkałem „przypadkiem”; jednocześnie szukałem go i byłem do niego przyprowadzony. Gdy patrzymy wstecz na jakieś ważne, decydujące w naszym życiu spotkanie, to widzimy, że sięga ono, że ma korzenie nieraz w bardzo odległej przeszłości, może nawet sięga do raju, do Adama i Ewy, gdy wszyscy byliśmy (a przecież i jesteśmy!) połączeni w tym wielkim organizmie, o którym pisałem wcześniej. Ale przecież trzeba się gdzieś zatrzymać w tej podróży do „kresu czasu”, w tej wędrówce do naszych źródeł. W moim przypadku były to: Erzählungen der Chassidim i inne książki Bubera, były to lektury G. Langeram lektura monumentalnego dzieła Scholema Jüdische Mystik in ihren Hauptstrtömungen, a także lektura dzieł Junga; roczników „Eranosa”, lektur Karla-Friedricha Dürckheima (wielkiego nauczyciela Zenu i wybitnego psychoterapeuty), a także przepiękne dzieła wielkiego poliontologa, filozofa, gnostyka E.Dacqué’a (Leben als Symbol, Urwelt, Sage und Menschheit, Natur und Seele). Dzięki tym autorom zaprzyjaźniłem się z Susi Trüb-Wolf — wdową po Hansie Trüb, wybitnym psychoterapeucie, uczniu, a później krytyku Junga, przyjacielu Bubera, a siostrą słynnej Toni Wolf — wieloletniej asystentki i przyjaciółki Junga. Kiedyś będąc w Zurychu u Susi Trüb zobaczyłem kilka książek niejakiego F.Weinreba (Die Rolle Esther, Buch Jona i.in.). Zapytałem, kto to taki. Susi odparła: „To bardzo ciekawy człowiek, miewa wykłady i kursy w Zurychu, ale chyba mieszka w Holandii. Chcesz, to weź sobie te książki”. Nie dałem się długo prosić, chłonąłem te niezwykłe dzieła i postanowiłem zdobyć wszystko, co ten człowiek napisał; chodziłem po księgarniach Zurychu i zdobyłem m.in. pewne autobiograficzne dzieło Weinreba Spotkania z aniołami i ludźmi (Begegnungen mit Engeln und Menschen) oraz książeczkę Vom Sinn des Erkrankens, której moje tłumaczenie proponujemy tu czytelnikowi, jak i wstęp do ww. biografii. Niedługo po tym byłem w Heidelbergu (jako „Gastprofessor” Instytutu Matematycznego Uniwersytetu) I odwiedziłem wybitnego internistę i psychosomatyka (ucznia Victora v. Weizsackera) Jacoba i jego żonę, córkę wielkiego Edgara Dacqué’a (bohatera mych wieloletnich lektur). I na biurku prof. Jacoba zobaczyłem nową wtedy książkę Weinreba Leben in Disseits und Jenseits (Życie tutaj i po tamtej stronie, piękny wykład kabały — chyba jedyna (dość) systematyczna prezentacja przez Weinreba głównych myśli przewodnich Kabbały Zoharu i Kabbały Luriańskiej. Zainteresowałem się tą książką, zapytałem o Weinreba i Wolfgang Jacob rzekł: „Może pan wziąć tę książkę”. Zapytałem, czy zna osobiście Weinreba. „Tak, bardzo dobrze, mieszka on teraz na stałe w Zurychu, mogę dać panu jego adres i spowodować, że otrzyma pan zaproszenie na doroczne konferencje »Zilricher Gespreche« z Weinrebem”. Znów niedługo po tym miałem wykłady w Bernie i Zurychu. Napisałem list do Weinreba, pisząc mu o lekturach chasydzkich i mym artykule w „Znaku”: M. Buber i Chasydyzm, pierwszy po wojnie artykuł po polsku o tych sprawach. Weinreb od razu odpisał na mój adres w Bernie (byłem tam tylko kilka dni) i zaproponował spotkanie w Zurychu. (Jak się później dowiedziałem, W. niechętnie pisywał listy.) Było to dla mnie bardzo ważne spotkanie, mające olbrzymie konsekwencje nie tylko dla mnie. Piszę o tym tak szczegółowo, bo pokazuje to, ile pozornych przypadków, ile nieprzewidzianych zbiegów okoliczności tka wzorzec losu, który przychodzi jednocześnie „z zewnątrz” i jednocześnie pracuje „wewnątrz”, w sercu i umyśle człowieka, powodując coś, bez czego nie możemy wyobrazić sobie naszego późniejszego życia. Widzimy tu wyraźnie komplementarną parę losu (karmy) i wolności, będącą przeciwieństwem zupełnie innej dwoistości fatum i samowoli. Nikt nie jest samotną wyspą: każdy człowiek otoczony jest kręgiem rodziny, przyjaciół czy nawet wrogów. Tak wybitny i aktywny człowiek, jak Friedrich Weinreb jest otoczony aurą wielu ludzi i właściwie jest okrutną abstrakcją pisać jedynie o nim, nie mówiąc o jego słuchaczach, uczniach, żonie, o jego przyjaciołach i ludziach umożliwiających mu tak pełne i bogate życie. Dlatego muszę tu wspomnieć o człowieku, któremu W. i jego dzieło zawdzięczało w jego ostatnich dwudziestu latach nieskończenie wiele: Jest nim Marian von Castelberg (moja rówieśniczka), kobieta obdarzona niezwykłą urodą, wdziękiem, wielkim sercem, energią i — majątkiem. Dzięki niej powstało (i zapewne jest dofinansowywane) wydawnictwo Tauros-Verlag, drukujące niemal wyłącznie dzieła Weinreba (a są ich dziesiątki), prowadzone z wielkim znawstwem i miłością przez Christiana Schneidera, bliskiego ucznia Weinreba. Christian nie tylko pięknie wydaje te liczne książki, ale opracowuje masę wykładów i cykli nagranych na taśmy magnetofonowe. Każdy, kto próbował takiej działalności, wie, ile pracy, także redakcyjnej, wymaga przekształcenie swobodnie wygłaszanego odczytu (W. nigdy nie miał notatek!) w czytelny tekst — książkę. Owe kasety z wykładami W. to znów cała epopeja: z inkjatywy Margrit Tellenbach, późniejszej żony Hansa Haessiga (uczniów Weinreba) — a z pomocą finansową niezawodnej Marian v. Castelberg powstało jedno (dwu?)-osobowe przedsiębiorstwo ISIOM, nie tylko nagrywające wykłady Weinreba (a więc podróżujące z nim po Europie), lecz posiadające w wielu egzemplarzach i wysyłające owe tak cenne nagrania do zainteresowanych. Są tych kaset tysiące! Ale jest to jedynie drobna część działalności Marian umożliwiającej i rozszerzającej twórczość Weinreba: W jej pięknej willi „Brunnenhof”, otoczonej starym parkiem (jeden z ostatnich prywatnych parków w Zurychu), odbywały się, za życia Weinreba dwa razy do roku, niezwykłe spotkania „Brunnenhof-Seminare”, w których dane mi było uczestniczyć kilkanaście razy. Jako matematyk uczestniczyłem i uczestniczę w konferencjach, sympozjach, zjazdach, seminariach, szkołach letnich i zimowych najróżniejszego rodzaju i kształtu: w świetnych, udanych i kiepskich, ale te weinrebowskie „seminaria” były niezrównane i niepowtarzalne. Mogę tu tylko opisać ich zewnętrzną powłokę: W dużym pokoju na I piętrze owej wielkiej willi (pełnej książek i dzieł mistrzów tej miary co Braque) zbierało się ok. 25 osób, różnej narodowości i specjalności: filozofowie, literaci, artyści (np. Michael Ende), naukowcy... zawsze było kilku jezuitów, jakiś benedyktyn (czy dwóch,) pastor kalwiński z Holandii (wierny uczeń W.). Konferencja miała jakiś roboczy temat, np. Mistrz Eckhart, „Tradycja”, „Zło”..., ale nie było żadnych referatów. Ktoś zagajał rozmowę (nigdy W.!), po tym zwykle zabierał głos wybitny filozof z Regensburga, prof. Ferdinand Ulrich, wielki znawca Tomasza z Akwinu, komuś przychodziło jakieś skojarzenie, mówił kilka zdań, przejmował piłkę ktoś inny, czasami, lecz rzadko zabierał głos W. Tak trwało niecałe dwie godziny. Schodziliśmy na przerwę na parter, gdzie czekała herbata, kawa, słodycze. Gdy była piękna pogoda, przechadzaliśmy się po trawnikach i ścieżkach parku. Wracaliśmy na jeszcze jedną godzinę dalszej „rozmowy”. Nadjeżdżały zamówione taksówki i zabierały nas na obiad do hotelu na górze Sonnenberg (gdzie uczestnicy sympozjum mieszkali i śniadali). Jedliśmy razem przy dwóch dużych stołach. Po dwugodzinnej sjeście nadjeżdżały taksówki (otrzymywaliśmy dowolną liczbę kart z przedsiębiorstwa taksówkowego), zjeżdżaliśmy te 5 km do „Brunnenhof” i znów, podobnie jak przed południem, „obradowaliśmy”. Dzień kończyła kolacja w tejże willi. Wspólne posiłki, niewielki dobrze znający się (a później zaprzyjaźniony) krąg, atmosfera zupełnego rozluźnienia, a jednocześnie intymnego skupienia, życzliwości i humoru są dla mnie niezapomniane. Spotkania te trwały 3 dni: piątek, sobota, niedziela. Wieczorem w piątek W. znikał na dwie godziny (Szabat!). Weinreb mówił niewiele, ale był obecny, zdawać by się mogło, że nie był wcale „potrzebny”. Ale po jego śmierci wiedzieliśmy, że tych „Bronnenhof-Seminaren” nie będzie, bo bez niego nie będą miały sensu! Było to w niedzielę, może w czasie III konferencji. Siedziałem w czasie śniadania przy stole, razem z filozofami z Regensburga (Ulrichem i Treciakiem) oraz dwoma jezuitami z Monachium. Po śniadaniu, była 8.40, moi towarzysze wstali od stołu i powiedzieli, że jadą na mszę. Zapytałem ich, czy mogę pojechać z nimi? „Oczywiście” — brzmiała odpowiedź. Wsiedliśmy do taksówek i jakież było moje zdziwienie, gdy wysiedliśmy przed miejscem naszych obrad. Otworzyła M. v. Castelberg. Najmłodszy z nas Paul Imhof (docent i ulubieniec studentów jezuickiego wydziału teologii uniwersytetu w Innsbrucku) powiedział, że chcieliby odprawić mszę w dużym pokoju na parterze. Marian nie była zaskoczona. Paul poprosił tylko o wino i chleb — w domu było koszerne wino i mace; poprosił jeszcze o biały szal jako stułę — i krzyżyk oraz naczynia na wodę i wino. Było obecnych ok. dziesięciu osób, takie Weinreb. „Nasi” trzej duchowni byli na cywila, celebrował pięknie Paul Imhof, ministrantami byli jego dwaj starsi koledzy — profesorowie teologii. Dawno nie przeżywałem tak pięknej mszy. Stało się to później tradycją: w sobotę ogłaszano o takiej możliwości i ok. 2/3 uczestników sympozjum brało udział we mszy. W ostatnich mszach w czasie „Brunnenhof-Seminare” przystępował do komunii (pod obiema postaciami) także i Weinreb — człowiek przestrzegający skrupulatnie przepisów religii swych ojców! Weinreb głęboko znał także i Nowy Testament: miał wielomiesięczne cykle wykładów o każdej z czterech Ewangelii, a także o Apokalipsie Janowej. Drukiem wyszły jego wykłady o Ewangelii św. Mateusza. Wykłady o innych Ewangeliach i Apokalipsie są na kasetach i mają być sukcesywnie opracowywane i drukowane. Ostatnią napisaną przez W. książką, która wyszła jeszcze za jego życia, jest Innenwelt des Wortes im N. T. (Wewnęhzny świat Słowa w Nowym Testamencie). Interpretacja ze źródeł żydowskich... (Tauros Verl. 1988). Jest to książka niezwykła, której lektura wzbogaca nieoczekiwanie nasze rozumienie Nowego Testamentu. Weinreb nie lęka się mówić o tak żenujących współczesnych teologów sprawach, jak cuda Jezusa, chodzenie po wodzie, o „przemienienie na górze”. Lektura wielkich dzieł autobiograficznych W. jest fascynująca, choć często pokazuje, jak rzadko W. czuł się rozumiany, jak bardzo chciał ludziom pomagać, jak często on i jego rozmówcy mówili różnymi językami. Przebywając przez niemal dwa lata w Jerozolimie (1968-70) W. stale pyta: „Gdzież jest Ziemia Obiecana, gdzie Izrael, gdzie są (prawdziwi) Żydzi?” Musiały to być dla niego tragiczne przeżycia... Zadziwia mnie, że pisząc o swym pobycie w Jerozolimie i wizycie na tamtejszym uniwersytecie, nie wspomina ni słowem o Scholemie. Nawet gdy pisze o Kabbale, nie wymienia nigdy tego imienia! Dlaczego???
WEINREB jako WYKŁADOWCA
Byłem wiele razy na kursach W. w Zurychu, w Weidmann-Schule w niedużej klasie owej powszechnej szkoły w centrum Zurychu. Jakieś trzydzieści osób; siedzieliśmy w szkolnych ławach, przed nami stał W. i mówił do mikrofonu — duża aparatura nagrywała jego odczyt (o Zoharze). Było to niezwykłe przeżycie: W. nie jest krasomówcą, mówi powoli, patrząc w przestrzeń — nie ma żadnych notatek. Po godzinie jest przerwa, wychodzimy na korytarz, ludzie podchodzą do W.; pytam „nie męczy Cię wykładanie?”, pada odpowiedź „skądże znowu, to ja ładuję się w czasie mówienia!”. Wracamy na salę, druga godzina wykładu. Mam wrażenie, że W. mógłby tak mówić przez dalsze godziny, dni, miesiące... Kiedyś napisał: „,jestem pierwszym mym słuchaczem”. Zastanawiałem się nieraz, co tak ludzi przyciąga do jego wykładów. Przecież nie zawarta w nich informacja. Coś podobnego można by przeczytać gdzieś indziej. Zapewne czuje się, że on sam, W., słucha tego, co (kto) przemawia jego ustami. Ale W. nie jest w żadnej ekstazie, potrafi zażartować, i audytorium śmieje się serdecznie. Na jednym z takich odczytów nieodłączny pies wiernej uczennicy W. — Susan Abelini (wnuczki wielkiego matematyka I. Schura) — zaczął wyć i nie można było go uspokoić. Po kilku nieudanych próbach uspokojenia Filona (tak ma na imię ów pies) W. poprosił zupełnie spokojnie, by Filona wyprowadzić: „słuchający z taśmy magnetofonowej pomyślą, że to ja tak wyję”.
Wiele lat później (listopad 1991) — W. nie żył już od trzech lat — byłem na konferencji weinrebowskiej na wyspie Reichenau, na Jeziorze Bodeńskim. Byli tam zupełnie inni ludzie niż stali uczestnicy „Brunnenhof-Seminare”, żadni profesorowie uniwersytetu, tzn. „ludzie prości”, którzy nieraz uczestniczyli na kursach W. na Reichenau w tymże katolickim ośrodku wypoczynkowym. Była oczywiście Marian v. Castelberg i Christian Schweider, był sympatyczny benedyktyn i jeszcze kilku znajomych. Ale był też chłop spod Salzburga i znany mnich z klasztoru na górze Athos. Była też Susan i Filon, ale staruszek (miał już 135 lat) przeważnie spał. Był także Friedrich WEINREB i: czuliśmy jego obecność — łączącą nas, tak różnych ludzi z tak różnych krajów...
Niezwykłe spotkania
Jak pisałem wyżej, Weinreb pozostawił nam 8 (9) obszernych tomów swej biografii (por. wykaz prac Weinreba). Nie jest to biografia w konwencjonalnym stylu pierwsza jej „część” nosi znamienny tytuł Begegnungen mit Engeln und Mensch, czyli Spotkania z aniołami i ludźmi. Książka, niewątpliwie będąca dziełem sztuki, pozwala nam przeżywać tajemnicę — misterium, jakim jest każde egzystencjalne spotkanie, na które składają się tzw. przypadki, zupełnie nieoczekiwane wydarzenia...
Książka zachęca czytelnika do spojrzenia na całe swe życie: przecież przeważnie nasz egocentryzm, rozproszenie, brak uwagi sprawia, że jakże często nie widzimy czy też nie chcemy widzieć drugiego człowieka, a także ręki naszego anioła opiekuńczego, który chciałby pomóc, byśmy w spotkaniu z drugim stawali się sobą: „obrazem i podobieństwem Stwórcy”.
Friedrich Weinreb żyje żywo świadomością obecności swych przodków, wie, że pomagają mu, ale także odczekują od niego, by kontynuował ich dzieło, czy pomagał w spełnieniu ich tęsknoty.
Jednym z przodków jest pradziadek — ze strony ojca — młodo (ok. 25 lat) zmarły na cholerę w 1850 r., w Kopyczyńcach (w płd.-wsch. Galicji), kabbalista. Legendarny ten człowiek zostawił niezwykłej pono głębi rękopisy, wielce ezoteryczne inspiracje.
Skutkiem niezwykłych kolei losu kartki te dotarły w Wiedniu w latach 1933-35 do Weinreba, ale i on — jak wyznaje — przeczytał jakaś jedną dziesiątą rękopisów, które ostatecznie i bezpowrotnie zaginęły w Holandii, w czasie zawieruchy II wojny światowej.
Niewątpliwie były tamte kartki wielkim impulsem w duchowym życiu Friedricha Weinreba, choć — o dziwo — Weinreb nie przytacza ani jednego zdania owego dzieła życia swego wielkiego protoplasty. Autobiografia Weinreba obfituje w takie „niezrozumiałe” sytuacje człowiek jest misterium!
Wiosną i latem 1935 r. Weinreb, będący wtedy naukowym pracownikiem sławnego Instytutu Statystycznego w Rotterdamie, zostaje wysłany do Wiednia i Warszawy. Jego podróż służbowa z Wiednia do Warszawy przebiegła w przedziwny, nieprzewidziany sposób: na skutek awarii pociąg na trasie polskiej ma olbrzymie spóźnienie, mało tego, jedzie zupełnie inną trasą. Jest piątek, już się zmierzcha — zbliża się zabbat, a pobożny Żyd nie może podróżować w czasie zabbatu. Młodzieniec w panice wysiada w szczerym polu — bo akurat pociąg ma nieprzewidziany postój.
Oddaję teraz głos Autorowi.
Krzysztof Maurin
Potykając się przechodzę przez tory idąc do pobliskiego maleńkiego budynku stacyjnego, obok którego stoi kilku Żydów ubranych odświętnie na zabbat; jest już pół do siódmej... Czy w tej mieścinie jest jakiś hotel, gdzie można przenocować, choćby tylko ten zabbat?... Podchodzę do grupki żydowskich wyrostków.
— Szolem Alejchem (powszechne pozdrowienie żydowskie, które znaczy „Pokój Wam” ) — pytam w jidysz — możecie mi powiedzieć, czy jest tu jakiś hotel, w którym można by posilić się w zabbat?
Popatrzyli na mnie. Mój strój świadczy, że jestem obcym przybyszem, jakimś dacz (słowo zapewne pochodzące z niemieckiego: deutsch – K.M.).
— Alechem Szolem! — odpowiadają od razu. Czy widzi pan ten biały piętrowy dom? To hotel. Tam może pan spędzić zabbat. Szul (synagoga) jest nieco dalej. Za godzinę jest szabbes (zabbat – K.M.).
Podziękowałem i idę w tamtym kierunku. Spieszę się, chciałbym się wykąpać i przebrać... Ulica jest błotnista; gęsi i kury swobodnie po niej chodzą. Z bocznej uliczki wybiegają pochrząkujące świnie... Wszystkie domy są parterowe, z drewna lub z gliny (lepianki). Jest to wyraźnie główna ulica; jest kitka sklepów, ale są właśnie zamykane...
Ludzie patrzą na mnie zdziwieni. Skąd on się tu wziął? Dotychczas nie zatrzymał się tu żaden pociąg; chyba spadł z nieba ten obcy. Wydaje mi się, jakbym śnił. Do hotelu niedaleko, jakieś sto — sto pięćdziesiąt metrów. Mały plac, chyba nazywa się „rynkiem”... Widzę obok hotelu biały piętrowy dom — nieco w głębi, dlatego nie było go widać z dworca.
Przed tym domem stoi wielu Żydów. Mężczyźni pięknie ubrani na zabbat w czarnych lśniących jedwabnych kaftanach; prawie wszyscy w odświętnych Streimel futrzanej czapie z ogonów sobola. Niewiele kobiet, także już odświętnie ubranych, w chustkach na głowie. Pachnie wodą i mydłem, miły zapach...
Stoi tu pięćdziesięciu, a może i więcej mężczyzn. Wychodzi z domu jakiś człowiek, rozgląda się, widzi mnie, z wyrazem twarzy, jakby mnie właśnie szukał; przepycha się przez tłum, podaje mi rękę pośpiesznie witając.
— Rebbe czeka na Pana — powiada. — Niech Pan już idzie! Dlaczego tak późno?
Człowiek ten ma wygląd człowieka interesu, który ma wiele do czynienia i nawykł sprawy szybko i sprawnie załatwiać. Widzę, że jest to gabbe (gabbe to człowiek, który dla cadyka załatwia wszystkie sprawy organizacyjne: reguluje odwiedziny, sprawy finansowe; krótko mówiąc, jest tym, który organizuje i zarządza całym często wielkim „betriebem” takiego dworu rebbego – K.M.).
Ale teraz jest on niestety w błędzie, bo przecież Rebbe oczekuje oczywiście kogoś innego.
— Niech pan wybaczy, nie znam Rebbego, nie wiem nawet, jak się nazywa, nie wiem nawet, jak nazywa się ta miejscowość. Chcę właśnie pójść do hotelu, by przygotować się zawczasu na szabes. W każdym razie rebbe oczekuje nie mnie, lecz kogoś innego. Pan rzeczywiście jest w błędzie.
Powiedziałem chyba to i coś więcej, bo gabbe z miną niezadowoloną, że utrudniam mu jego zadanie, złapał mnie za klapy i szarpnął mnie, bym szedł z nim. Tłum czekających też protestował: że czekają tu już długo na rebbego, a tu jakiś dacz (obcy) chce się wśliznąć bez kolejki. To przecież bezprawie, a może ów dacz przekupił go? Patrzcie, nawet nie ma on brody ni pejsów... Nic nie pomogło. Gabbe był pewnym siebie, sprawnym człowiekiem, a ja bardzo zmęczonym długą podróżą i niezwykłymi przeżyciami, nieśmiałym młodzieńcem. I oto za chwilę — nie wiem już dokładnie, jak to się stało — byłem w dużym, niskim pokoju, w którym siedział, za prostym stołem, stary człowiek...
Uważałem, że tracę na próżno czas i za chwilę okaże się, że to nie o mnie chodziło i w dodatku ten stary rebbe, który właśnie spojrzał na mnie i wyciągnął rękę na powitanie.
— Siadaj, Fiszl, mamy jeszcze chwilę czasu. Jest tu już wszystko przygotowane na zabbat dla ciebie. Będziesz przez pewien czas mym gościem. Jest dla mnie wielkim zaszczytem mieć ciebie tutaj.
Przecież wielu Żydów ma na imię Fiszl, muszę temu spokojnemu mężowi wyjaśnić nieporozumienie. Wyznać jednak muszę, że przez cały ten czas było mi niesamowicie: ten pociąg jadący wstecz, to obce miasteczko z hotelem, to spotkanie...
Czułem się, jakbym czegoś oczekiwał, czegoś nieokreślonego, a jednak bardzo wielkiego. I dlatego pozwoliłem porwać się gabbemu i wepchnąć do tego pokoju; i dlategoż przyszło na mnie jakieś „aha!”, gdy on — rebbe — nazwał mnie po imieniu i powiedział, że czekał już na mnie. Zewnętrznie, logicznie, myślałem jeszcze nieco zły o przerwanej podróży do Warszawy, o krótkim czasie, który pozostał mi jeszcze na przygotowanie się do zabbatu, przecież chciałem być sam, by się skupić — ale jednocześnie coś innego krzyczało radośnie we mnie: Życie jednak nie jest takie monotonne, nudne i czcze, jest jeszcze coś innego w tym samym życiu, że moja długa wielka tęsknota teraz w końcu zostaje wysłuchana.
— Niech Pan wybaczy — usłyszałem mnie mówiącego — wprawdzie nazywam się też Fiszl, ale zachodzi tu pomyłka. Wcale nie chciałem przybywać do Pana, nawet nie wiedziałem o pana istnieniu.
Nie pozwolił mi mówić dalej, podnosząc w łagodnym proteście prawą rękę.
— Zostaw to, przecież wiesz sam lepiej. Przecież chciałeś tu przybyć. Może nie wyobrażałeś sobie dokładnie tego miejsca. Gdy jednak tęsknimy, wtedy miejsce spotkania wyznaczają Niebiosa. Niebo wie, po co tu przybyłeś, Efraimie, Fiszl, Jehoszua, synu Dawida Cwi, teraz przybywasz z Wiednia, ale mieszkasz w Holandii, pochodzisz z tylu przodków tu, jak każdy, kto się tutaj urodził, a pochodzący także od Ojca w Niebie. Zostawże ten głupi opór, w który sam nie wierzysz. Czyż muszę teraz opowiadać, że wszystko jest prowadzone i kierowane? Także i to, że jakiś pociąg zatrzymuje się tu, pociąg, który nie miał tędy przejeżdżać, a tym bardziej nie miał się tutaj zatrzymać? Przyjmij to w końcu. Ale po co to mówię, Ty przecież wiesz o tym i przyzwalasz, godzisz się na to!
Jestem jeszcze zdziwiony, ale już na inny sposób. Czuję się wzięty w inny świat, tak jak kładzie się człek w wygodne łoże lub jak wchodzi się łagodnie w świat snów. Jeszcze coś we mnie protestuje, ale pozostaje z uśmiechem, jakby mówiąc do siebie: „A więc już dobrze, przecież sam chcesz, zdaj się na to, jest ci nawet tak miło.”
— Chyba jest tak, jak pan mówi, ale przecież pociąg..., przecież konduktor nawet... A pan twierdzi, że mnie oczekiwał...
— Cóż mogę wiedzieć o pociągach i konduktorach. Niebiosa łączą, wybierają raz tego, raz tamtego. Czyż wiemy, kim jest ów konduktor?... To, co mówisz, pokazuje tylko, jaki dokładny jest rozkład jazdy na Górze i jak dokładnie jest realizowany. Jakiś pociąg jedzie nawet wstecz, by ciebie doprowadzić do celu! Któż wie, może znaczy to, że czasami trzeba iść w życiu wstecz, a nie zawsze naprzód. Wiem tylko, że tego zabbatu jest mym gościem ten Efraim Fiszl i dlatego przygotowałem wszystko dla ciebie. W jaki sposób przybywasz, to już nie moja sprawa. Wiara moja w Niebo jest na tyle wielka, by to Niebu pozostawić. Gdy Bóg utrzymuje ten cały wielki świat i nawet najmniejszemu zwierzęciu daje pokarm i jego czas, by tu się pojawiło, to On już ciebie Także tu sprowadzi. Choćby pociąg nie miał tędy przejeżdżać i zatrzymywać się. Wtedy przyszedłbyś pieszo lub konno albo po prostu z nieba. Ale przybyłbyś, czas już bowiem był dojrzał!... (Weinreb broni się jeszcze słabo – K.M.).
— Nie myśl tylko, że są to czary. Tak czynią może bałwochwalcy i tak też oni wyglądają. My nie zmuszamy Niebios. Bo człowiek stworzony jest jako boska istota — uczyniony jest tak wielkim, że może nawet opierać się Niebu. Sztuczki czarnoksięskie, czy jak to się dziś nazywa, technika są mi obce. Wiedziałem o tym po prostu, przyszło na mnie jak oddech, jak sen. Dziś około południa mówię do mojej Mariam — mej żony — przybywa do nas gość z daleka na szabbes i spędzi z nami kilka tygodni, jak Bóg zechce. Przygotuj mu miejsce obok mnie. Mam z nim rozmawiać.
— Naszło to na mnie prawdopodobnie dlatego, że tęsknię za człowiekiem, z którym chciałbym się uczyć (tzn. studiować święte księgi — K.M.), jest się przecież takim samotnym, a potem spotyka mnie Niebo. Pięknie jest u nas, że Niebo może nas spotkać w każdej chwili, nie w tych rzadkich momentach, na które specjalnie musimy się przygotowywać lub na nie nastawiać. Życie nasze jest nastawione na Boga, cały dzień i całą noc, przy wszystkim, co robimy, i to spotkanie dzieje się nam także przy wszelkich czynnościach, w każdej chwili. Jesteśmy dla Boga stale i całkiem, a to znaczy – jak w zwierciadle — że także i Bóg jest stale u nas. To przecież jest sensem tego, że wszystko w naszym życiu nastawione jest na Niebo. W ten sposób jednoczymy ten świat z tamtym.
— Ale moje imię i te wszystkie szczegóły, czy to do pana przyszło w taki sam sposób? To jest niemal tak samo niezwykłe i przemożne jak sprawa z tym konduktorem i tym objazdem.
— Zaraz ci opowiem. Ale usiądź najpierw, chyba nie chcesz już teraz uciekać? A więc słuchaj: pochodzę z Kopyczyniec (Weinreb pisze tę nazwę z żydowska: Kopycincy – K.M.); nie wiem, czy ci ta nazwa coś mówi. Jest to miejscowość we wschodniej Galicji, blisko granicy rosyjskiej. I tam wydarzyło się coś niezwykłego przed jakimiś 80 laty. Pewien młody człowiek, mniej więcej w twoim wieku, ale mający już żonę i dziecko, zostawił po sobie szereg rękopisów, świadczących, że posiadał wiedzę, o której nie mieliśmy pojęcia, że może istnieć coś takiego. Pisma te były dla nas po prostu za trudne, za wysokie, czy też zbyt głębokie. I ten młody człowiek został przez Niebo zabrany, wraz ze swą żoną.
Cóż możemy wiedzieć! Czas jeszcze pewnie nie dojrzał. Ale dziecko, jeszcze osesek, zostało i było gdzieś indziej chowane... I złożyło się tak, że gdy kilka tygodni temu byłem w Kopyczyńcach, opowiadano o tym u stołu rebbego — jestem jego krewniakiem. Ów kopyczyński rebbe mówił, że wnuk owego tak młodo zmarłego, Dawid Cwi, ożenił się z córką ze spokrewnionego z nami domu i nosi imię Efraim-Fiszl-Jehoszua, a ojciec jego imię tak wcześnie zabranego dziadka. Znałem jeszcze swojego pradziadka, którego imię nosisz. Rozmawialiśmy o tym i rzekliśmy, jak to już jest w naszych czasach: „I jednak znów wszystko zostało przesunięte w ukryte. Bo te wnuki naturalnie o niczym nie wiedzą, będą z nich zarozumiali doktorzy, wszystko zaginie. Nie, te dawne czasy nie powrócą. Gdybyśmy choć trochę wiedzieli o tym, co ten młody Dawid Cwi wiedział, gdy spisywał swe myśli. Miał nas za większych, sądził, że my o tym wiemy, a w rzeczywistości nie wiedzieliśmy i nie pojmujemy prawie nic z tych cudowności, które zapisał. Tak mówiliśmy i nieco smutni rozeszliśmy się.
I nagle, gdy mówiłem memu uczniowi — poznasz go u nas — o tej tęsknocie, tęsknocie za tajemnicą Tory, przyszła do mnie ta historia i nagle zobaczyłem ciebie przede mną, właśnie ciebie, jak szukasz powiązania z Niebem i powiedziałem: „Uważaj, byś nigdy nie był niesprawiedliwy, gdy nachodzą cię myśli o jakimś człowieku. Bo my znamy tylko jego stronę zewnętrzną, a przecież jego tęsknota jest decydująca. To znaczy, on chce iść tą drogą i na to jedynie powinniśmy zwracać uwagę”. A na to odrzekł ów uczeń: „Rebbe, przecież każdy tęskni, bo inaczej nie byłby człowiekiem”. Ja na to: „I to właśnie jest decydujące, po czym możemy poznać człowieka, czy on tęskni za Niebem, za domem Ojca”. I właśnie w trakcie owej rozmowy stało mi się jasne — nie wiem jak — że Ciebie spotkam. Nie wiedziałem, kiedy i jak. I naraz dziś powiedziałem do mej Mariam, to wiem, bo rzekłem jej, że ty przybędziesz. Właśnie zbliżałeś się i dlatego wysłałem reb Elje, by wyszedł i przyprowadził Ciebie do mnie. Co ja wiem o pociągach i konduktorach? Wiedziałem tylko, że przybywasz z Wiednia, a żyjesz w kraju zwanym Holandią, a nawet w mieście Rotterdamie. Jak Ci już mówiłem, zawsze, w każdej chwili, powinniśmy wiedzieć, że stoimy wobec Boga, a Bóg mówi do nas. Nie trzeba, byśmy wołali i domagali się tego. Życie nasze jest jak naczynie, które gotowe jest przyjąć nalewane wino. Gdy jesteśmy na to otwarci i czynimy wszystko ze względu na Niebiosa, wtedy będą w nas wlane słowa te i ta wiedza.
Dziwne! Znów ta zagadkowa historia! Historia, którą dziadek opowiedział mi przed dwu laty, na którą nie ma dokumentów, ta pół legendarna opowieść... Sposób, w jaki mówił mi o swej wiedzy, spodobał mi się. Żywię niechęć do wszelkiego rodzaju magii, podobnie jak nie lubię wszystkiego, co techniczne... Skoro jakiś rytuał nabiera technicznego charakteru, gdy ma coś na celu, staje mi się nieznośny. To przecież było właśnie mym ustawicznym poszukiwaniem sensu dnia powszedniego. Przecież dzień powszedni jest całym życiem, którego nie można, nie wolno rozbijać. Jest czymś całym, niepodzielnym. Gdy coś oddzielić od życia, wykrwawi się na śmierć...
— Powiem ci jeszcze coś: gdy rozmawiałem z mym uczniem i poznałem Cię dobrze, aczkolwiek przecież nie usiedziałem, gdzie jesteś i jak wyglądasz — widziałem Ciebie w postaci — obrazie tej tęsknoty — i płomień ten poznaję też u Ciebie. Wtedy zobaczyłem Ciebie czytającego książkę i widziałem nazwisko autora i stronę, którą właśnie czytałeś; wyraźnie czułem, że nie zgadzasz się z autorem, bo dostrzegłeś w jego wywodach to, co nazwałem magią. Odłożyłeś tę książkę i pojechałeś do Wiednia. Czy tak było? Człowiek ten nazywał się Maeterlinck, a czy to nie była strona 265 i czy nie chodziło tam o zastosowanie matematyki do świata? A ty przecież oczekiwałeś od autora kroku w kierunku poznania, a nie techniki. To właśnie Twe powołanie. Kto szuka korzyści, tego przepędzasz. Tak jak muszą być wypędzone narody z Ziemi Kanaan. Ciągle, ciągle jeszcze na nowo.
Było mi radośnie na sercu: w taki sposób powinno się widzieć rzeczy. Tak, nim tym razem pojechałem do Wiednia, czytałem właśnie Maeterlincka, który rozczarował mnie i zagniewał, nie dokonał bowiem przełomu, lecz pysznił się, zadowolony z siebie i ze swej wiedzy, a nie potrafił dokonać decydującego kroku. Gniewali mnie ci ludzie z „Proceedings of the Society for Psychical Research”, którzy uważali coś za interesujące, nie będąc wstrząśnięci do głębi. Czy strona się zgadzała, nie wiem, ale gdy tak wiele się zgadzało, pewnie była to rzeczywiście strona 265.
Weszliśmy do domu, a tam panowała już pełna, jasna radość zabbatu... Jeszcze szybko się wykąpałem i przebrałem. Było jak we śnie. Czy żyłem, czy było to na jawie?... Gdy wszedłem do pokoju z długim, nakrytym stołem z wieloma świecami, podeszła do mnie rebbecin (żona rebbego – K.M.). Była skromna, ale pełna godności.
— Rebbe ucieszył się bardzo naszym dostojnym gościem — rzekła do mnie, wbrew panującemu obyczajowi, że kobiecy rozmawiają z mężczyznami jedynie o sprawach praktycznych. — To przecież ness (cud), że Pan przybył. Gdybyśmy tylko bardziej wierzyli w takie cuda! Wtedy byłby obecny i Mosziiach. Ale nie wierzy się naprawdę, i to jest wielkim grzechem. Nie wierzy się, że żyjemy w wielkich czasach i jakie może pojawić się więc Mosziiach. On z pewnością już jest, tylko nie może się pokazać, bo jesteśmy zbyt mali! Pan siedzi obok rebbego, zarządziłam, by podawano Panu szczególnie dobre potrawy. To będzie i dla Pana wielki dzień, taka długa podróż i tak nieoczekiwane przybycie...
Byłem zmęczony, wyczerpany, ale czułem się świetnie — jakby rozpieszczany. Slyszałem, że ludzie mówią, słyszałem, że rebbe opowiada, lecz ze zmęczenia nie rozumiałam tego, co mówi. Było dość gwarno, przybywali ciągle nowi ludzie, podawano mi rękę na powitanie, przypijano do mnie le-chaim — czyli „na zdrowie!” (wł. życie — KM.). Rebbe patrzył na mnie z miłością, podsuwał mi potrawy i brał z mego talerza na swój, ale oszczędzał mi pytań, bo widział, jaki byłem zmęczony. Nigdy nie zapomnę tego wieczoru piątkowego!
Następnego dnia, po długim, głębokim śnie, byłem całkiem wypoczęty i ochoczy. O dziwo, stałem się bardziej krytyczny, i to nawet cieszyło mnie. Wczoraj byłem zbyt zmęczony — mówiłem do siebie — teraz będę spokojnie obserwować. Jednocześnie odczuwałem bezsens tego sposobu myślenia... Czy ten stan krytycznego obudzenia nie jest zamknięciem się na coś innego, na świat, który dopiero czyni mnie prawdziwym człowiekiem? Dlaczegóż więc człowiek się tak budzi i dlaczego nazywa się dzień czymś klarownym, idealnym? Noc jest przecież pełna pomyłek, majaków, jest także czasem upiorów, strachów, demonów. Ale człowiek w dzień ze swojej „winy” staje się pyszny, wydaje mu się, że zewnętrzność, którą pokazuje mu światło, jest decydująca i że nie ma niczego ukrytego. Czyż dzień nie jest podobny do raju, w którym człowiekowi wydawało się, że sam jest Bogiem? Czyż dzień nie narzuca człowiekowi jednostronności rzeczy widzialnych przykrywając przed nim to, co niewidzialne — ukryte? Czyż sam Bóg nie skrywa się na skutek tej jednostronności człowieka? Od człowieka oczekuje się, że mimo tej uwodzicielskiej jasności dnia będzie się troszczył także o niewidoczne — ukryte. Czyż cała przeszłość i cała przyszłość nie są też ukryte? Czyż nie są to dwie nieskończoności, a teraźniejszość, ta jasna, nierealna teraźniejszość, nie jest niczym w obliczu tych nieskończoności?
Zająć się, sprostać niewidocznemu oznacza nieużyteczne zajęcie, niepotrzebne poczynania. Ale czyż nie są decydujące owe niepożyteczne czyny? Czyż nie budziły we mnie obrzydzenia moje studia w Rotterdamie i Wiedniu, właśnie dlatego, że byty takie pożyteczne? Sprawiały, że wszystko stawało się takie nudne, dające się obliczyć. Ale czy miłość nie jest właśnie wtedy najpiękniejsza, gdy jest nieobliczalna?
Tak zastanawiałem się w czasie modlitwy porannej — stałem obok rebbego, tak życzył sobie.
— Czyż nie jest tak, że właśnie najważniejsze jest to, że człowiek może działać zupełnie inaczej, niż się po nim spodziewają? — rzekł do mnie, gdy udaliśmy się do stołu. — Może czynić lepiej lub gorzej. A to potrafi tylko człowiek. To zowie się jego wolnością.
— I gdy jest on zły, nosi swój grzech, także i to jest jego wolnością — odparłem. — ...I właśnie gdy Adamowi dobrze się wiedzie, w siódmym raju, właśnie gdy jest jasny dzień, wtedy zapomina on o tym, co ukryte, co jest w ciemności. A Bóg przecież tworzy ciemność po to, by z ciemności przyszło światło...
— Całe przedpołudnie myślałem o tym.
— Wiem, wiem. Wydaje się, że wypowiadam to, co inni myślą. Ludziom wydaje się, że czytam w ich myślach. Ale przecież nie znam tych myśli, tylko dlatego że kocham ludzi, dlatego że Torę kocham, wypowiadają się przeze mnie ich myśli. Widać stąd znów, jak wiele jest wokół nas i w nas. Wiesz, zawsze się raduję, gdy coś takiego zauważam. Świadczy to o tym, że rzeczywiście jestem związany z obiema stronami. Choć każda z tych stron jest przeciwieństwem drugiej. I to właśnie jest cudem życia, i to znaczy, że te przeciwieństwa naprawdę nie są przeciwieństwami (są biegunami — K.M.). Jest to tajemnica jedności Boga. Wiesz, często przychodzi do mnie wielu ludzi i każdemu z nich się wydaje, że zwracałem się specjalnie do niego. I tak pokazuje mi, że tak jest dobrze, bardzo dobrze.
(Narzuca się myśl, że w ten sposób kontynuuje się tworzenie świata: „I Bóg widział, że wszystko było dobre...” — uwaga K.M.)
W czasie posiłku przychodzi kobieta z chorym około trzyletnim, dzieckiem na ręku. Powiada, że lekarz stwierdził zapalenie ślepej kiszki i zaleca bezzwłoczną operację w najbliższym szpitalu. Odwlekanie zagraża życiu dziecka! Co ma czynić, pyta rebbego: pociąg dziś nie odchodzi, ma jedynie wybór między samochodem a podwodą. Czy rebbe zna jakieś inne rozwiązanie?
— Zostaw dziecko tu, przy sobie — powiada rebbe. — I ofiaruj trzydzieści złotych na szkołę talmudyczną. Dziecku, z Bożą pomocą, poprawi się niebawem. W ogóle bądź szczodra. Gorączka ustąpi — położył rękę na głowie dziecka. Kobieta odeszła zadowolona.
Byłem wielce zaszokowany. Mimo mych zastrzeżeń co do nauk przyrodniczych uważałem, że pewne osiągnięcia medycyny powinno się cenić i uważać je za błogosławieństwo. Przecież dziecko mogło umrzeć, a cóż ma dziecko z tego, że daje się pieniądze na dobre cele? Wytoczyłem te zarzuty mocno wzburzony.
— Rozumiem Ciebie. Ty nie możesz mówić inaczej. Ale wiedz, każdy człowiek jest inny i kraje, i ludy są różne, a także i czasy są inne. Często popełniamy ten błąd, że uogólniamy określony aspekt życia. W tym przypadku przyjdzie uzdrowienie przez dobre uczynki. Wyczuwam już, co trzeba czynić. Często wysyłam sam ludzi do lekarza. Ale przeważnie jednak nie. Nie znaczy to, że u nas ludzie nie umierają i nie chorują, ale też nie choruje i nie umiera tu więcej ludzi niż gdzie indziej. To nie lekarz i nie technika przynosi uzdrowienie — podobnie i ja go nie przynoszę. My otwieramy tylko bramy zdrowienia. U innych dokonuje się to na ich drodze, ale to nie jest nasza droga. Jesteśmy bardziej bezpośredni Bogu i ten związek widzimy inaczej. Ci na zewnątrz wmawiają sobie, że to oni leczą, ale my wiemy, że to Bóg leczy — uzdrawia. Wiemy, że czynienie dobra otwiera szeroko bramy zdrowienia — ufamy temu. To dziecko jest chore z powodu matki; tego wprawdzie udowodnić nie można, ale ja wiem o tym. Gdy matka będzie dawać pieniądze na dobre cele, będzie jej lżej i łatwiej, a dziecko odczuje to i może wyzdrowieć...
Dziecko po kilku dniach było już całkiem zdrowe. Czyżby błędna diagnoza? Jakiś cud? Nie, przypuszczam, że chodzi o dwa różne światy. Każdy z nich ma swe prawa. Pozostaje się, żyje się w swym świecie. Światy te mają swój sens. Ale gdzież w takim razie jest jedność ludzkości? Prawdopodobnie żyje ona tam, gdzie jej szukamy: w fizyczności czy psychiczności. Coś innego łączy ludzi.
Pozostałem tam kilka tygodni. Zdały mi się całym życiem, a przecież widziałem i czułem, jak szybko przemijały... Gdyby mnie zapytano, jakich mądrości tam się nauczyłem, to takowe pytanie uznałbym za nierealistyczne: bo nigdzie nie uczymy się mądrości. Słyszy się słowa i słowa te zapadają głęboko w naszą ukrytą nieświadomość, jak siew w glebę. I zależy od tej gleby i od tego, czy niebiosa dają słońce i deszcz, czy siew ten wzejdzie. Jednak po tym plon jest nasz. I z pewnością słowa rebbego działały we mnie... Rosły we mnie takie myśli i rozważania, o których z pewnością wiem, że rebbe ich nie posiadał, ale wzrastały one we mnie dzięki naszym rozmowom...
Tyle było owych, że powstałaby księga, gdybym je wszystkie spisał. Ograniczę się tu do jeszcze jednej myśli.
Jest nowy dzień. Siedzimy w tym pokoju, do którego wszedłem owego pierwszego popołudnia piątkowego. Rebbe życzył sobie, bym był obecny przy jego rozmowach z innymi. Owi inni mieli przeważnie jakieś prywatne sprawy. Żądali uzdrowienia z jakichś chorób, czy mąk, chcieli mleć jeszcze jednego syna, prosili o lepsze interesy i zyski. Albo toczyli spór z sąsiadem, czy też z krewnym o spadek. Podziwiałem jego cierpliwość: jak on potrafił słuchać!
Gdy ostatni odeszli, westchnął:
— Spory i egoizm jak wszędzie. Nieraz myślę sobie: i to ma być naród wybrany? Skąd się biorą u nich ten spryt i krętactwo? A przecież bardzo ich wszystkich kocham. Bo ich głupota jest oznaką niewoli. Człowiekowi jest ciasno, boi się i w swym lęku tratuje i rozdeptuje swego bliźniego. Oni wszyscy są dziećmi biedy — nie są winni. To jest naturą, istotą wygnania, że świat jest głupi, opętany przez ducha głupoty. Gdy biadamy z powodu zabranej świątyni, to ogarnia nas żałość nad tymi ograniczonymi, kłótliwymi i wyrachowanymi ludźmi. Odebrano im koronę — są żebrakami. Ubodzy zrozumieniem, ubodzy miłością, ubodzy radością: korony już nie ma!
Oznacza to więc, że zbawienie jawić się będzie w tym, że ludzie będą pełni zrozumienia, będą kochać, radować się, nie będą już spierać się, nie będą podli. Takim będzie królestwo Mesiasza. Jest ono zupełnie czymś innym niż polityczna potęga. Polityczna potęga może być zbudowana przez ludzi. Ale mądrość, miłość, radość są czymś, co człowiekowi musi być dane, co przychodzi do niego: rośnie w sposób irracjonalny. Nigdy nie da się doprowadzić ludzi do tej mądrości przez wychowanie ani przez propagandę. I to właśnie razi mnie w tych tzw. marzeniach messianicznych: jak gdyby można było zarobić sobie na Mesiasza lub zmusić go politycznymi machinacjami do przejęcia władzy. Dokładnie tak samo jak głupota na wygnaniu nie jest winą, tak mądrość charakteryzująca zbawienie nie jest zdobyczą o własnych siłach.
— Na tym polega wielki błąd. Bo nie rozumie się Tory, bo się ją bezcześci. Uważa się zupełnie błędnie, że wybawienie z Egiptu jest porównywalne z dzisiejszym politycznym lub militarnym wyzwoleniem. Przy dzisiejszym wyzwoleniu ludzie są, pozostają tak samo głupi i tak samo nieszczęśliwi. Podłość, choroba i bieda trwać będą dalej tak samo. Przeżywa się kilka dni upojenia zwycięstwem, jak rausz pijanego. A po tym przychodzi jednak dzień powszedni ze wszystkimi swoimi podłościami. Ale po wyzwoleniu z Egiptu każdy jest szczęśliwy. Pozostaje szczęśliwy, jest dalej wolny. Dlatego powiedziane jest, że w krainie wyzwolenia nie ma choroby, śmierci, wroga: absolutnie żadnego. Historia w Torze jest pozaczasowa, należy do innej rzeczywistości. Tam człowiek jest szczęśliwy, tam ma mądrość, radość i miłość. Tu i teraz — jest czymś zewnętrznym, czymś — co nie trwa. To właśnie jest oszustwem. Wąż pyszni się ciągle swymi zewnętrznymi sukcesami. W ten sposób łapie on i zniewala człowieka, tego logicznie myślącego człowieka. Nie łapie natomiast rozumnie działającego człowieka: ten nie da się ogłupić. Wąż to nasza ambicja, miłość własna, chęć popisywania się przed innymi. Wtedy człowiek zachowuje się tak, jak gdyby rzeczywiście był Bogiem, i tylko przez niedopatrzenie i brak zainteresowania Nim nie stał się. Ocenia się Boga, analizuje się go. Dlatego wszystko to, co dziś nazywa się zbawieniem, jest tylko ludzką konstrukcją. Syjonizm jest dziś wielkim grzechem. Walczy on przeciw Mesiaszowi: chce wymusić zbawienie racjonalnie i sprytnie, chce je skonstruować.
— Słyszałem opowiadanie (chasydzkie K.M.), że zameldowano pewnemu mędrcowi-cadykowi, że przybył Mesiasz. Mędrzec ów, który oczekiwał Mesiasza każdego dnia, wystawił głowę przez okno, nabrał powietrza i zawołał: „Nie, wszystko jest jeszcze takie samo, on nie przybył!”. To mówi o tym samym. Świat stanie się inny, ale nie przez nas. A jednak głęboko wierzę, że w tym nasze działanie i życie mają głębokie znaczenie, ukryty sens. Bo w końcu to człowiek czyni i w tym jest przecież wielka, potężna tajemnica.
— Słusznie, słusznie! Ale gdzieś są korzenie naszego działania. Przecież także po tamtej stronie. Działanie nasze i nadchodzenie Mesiasza przynależą do siebie, ponieważ stoją naprzeciw siebie. Tutaj nie można niczego wyjaśnić; tu kręcimy się w kółko z naszymi wyjaśnieniami... Studnię zasypują słudzy Abimelecha. My odkopujemy na nowo tę studnię. Tylko z Tory i Gomery można pojąć zasady i zobaczyć, że są one irracjonalne. Wychyla się głowę przez okno i poznaje, że świat się nie zmienił, że jest taki sam. Należy strzec się przed oszustwem: Szatan przychodzi, rachuje, oblicza, wyjaśnia... Mesiasza można zrozumieć jedynie od drugiej strony.
Teraz musiałem opuścić to miejsce, gdzie wszystko stało mi się jasne w tak skoncentrowanej formie. Trzeba było wracać do świata, by żyć w nim jako obcy. Już dawno czułem się obcy, ale teraz różnica była wielka. Nie szukałem w tym świecie już niczego, pojąłem, wiedziałem, że ten świat nie może dać rozwiązania. Na odwrót, to ten świat czeka na zbawienie, na zbudzenie się człowieka do jego (człowieka) innej rzeczywistości... Trzeba żyć jednoznacznie ryciem racjonalnym, akauzalnym. Nie dającym się wyjaśnić, umotywować, lecz po prostu żyć. Ale żyć konsekwentnie!
Pożegnanie
Trudno było się pożegnać. Rebbecin Mariam wyposażyła mnie na drogę tak, jakby podróż miała trwać kilka tygodni. A przecież do Warszawy było tylko kilka godzin. Wyjaśniła mi, że daje mi trochę ze wszystkiego, co jadłem tu w ciągu tych tygodni. Bo, mówiła, to, co jej mąż dawał mi z niewidzialnego, to ona daje jako widzialne: jedno odpowiada drugiemu. To jest, mówiła, tajemnicą jedzenia, a także znaczeniem kobiecego. Ona gotuje i przyprawia i w ten sposób czyni na ziemskiej płaszczyźnie to, co mąż (mężczyzna) czyni na ukrytej. Tak właśnie mąż i żona są ze sobą związani i to jest tajemnicą małżeństwa.
— Skąd ona to wie? — zapytałem.
— Ach, o tym nie trzeba wcale wiedzieć, to już tak jest. Gdy mąż i żona pasują do siebie, a więc tworzą ziwuk (to znaczy parę pasującą doskonale), wtedy dzieje się to samo przez się. Tego nie można obliczyć i wyjaśnić. W taki sposób ona gotuje i w tej świadomości opiekuje się swymi gośćmi. I dlatego daje mi ze wszystkiego, bym nie zapomniał na jednej tylko płaszczyźnie, cośmy (z rebbera — K.M.) omawiali, lecz także spożywał mym ciałem. Tak będzie to szło razem i takim pozostanie trwale.
Rebbe towarzyszył mi do stacyjki. Podkreślał z naciskiem wielokrotnie, jak wiele nauczył się ode mnie. Gdy spojrzałem na niego zdziwiony, powiedział:
— A jednak to ty otworzyłeś mi oczy na świat, na wszystkich ludzi, zainspirowałeś mnie do myśli i słów, których z pewnością bym nie miał.
Z kim mam tutaj rozmawiać? Są to kochani ludzie, ale my tu żyjemy przecież na wygnaniu. Byłeś mi gościem ze świata zbawienia. A wtedy przychodzi oświecenie, iluminacja samo przez się — to są przecież Twe własne słowa. Przyszło ono do mnie i w ten sposób poznałem Ciebie. Spotykamy się, choćby daleko stąd, w innych światach. I tak spotkaliśmy się tutaj.
Trudno mi było mówić, wyjąkałem tylko coś nieskładnego, nawet już nie wiem co. W każdym razie było coś o doskonałym zbawieniu. Taki jest obyczaj, przy takim pożegnaniu.
I tak zniknął dworzec, zniknął domek i las ów, gdzie jadąc tutaj pociąg nagle zaczął się cofać.
Owa miejscowość była mi jak sen. Po co mam podawać jej nazwę? Zdaje mi się naraz głupią, nic nie mówiącą. Była mi świętą, a imienia Świętego się nie wymawia. Owo miasteczko leży gdzieś między Kozienicami, Dęblinem, Maciejowicami, Trojanowem, Żelechowem, Łaskarzewem, na południowy wschód od Warszawy... Teraz nie ma już Żydów w tych miejscowościach, wywędrowali do innego świata — wyjście z Egiptu. Rzeczywiście wywędrowali oni w tamten świat i tam są teraz. Wiem o tym! Rozsadźmy te granice, przekroczmy rzekę, która stanowi granicę...
Gdy już znałem Friedricha od kilku lat, odważyłem zapytać się go: „Jak nazywało się owo Städtl?”
SOBOLEW! — odparł.
http://www.weinreb-stiftung.org/ http://weinreb-tonarchiv.de/ http://www.arjeh.de/weinreb/index.html